czwartek, 9 września 2010

Wolontariat: Sobota w przytulisku :-))

Matko! Myślę zwlekając się z łóżka koło ósmej…w sobotę !! Niby nic, ale czasami ciężko wstać. Ale w końcu sam się na to zdecydowałem. Tak więc szybka poranna toaleta, pakowanie rzeczy do plecaka i czas wychodzić. Papieros po drodze, upewnienie się czy nie jestem spóźniony i już widzę Monikę machającą do mnie zza samochodu. Tak, tak, Ania już idzie, poczekamy. Chwilę później ruszamy w komplecie na Pronit.


Przy bramie, jak zawsze, Pan Ochroniarz zdaje nieśmiertelne pytanie: „Dokąd ?” No, szefie, takie rzeczy, to można by pamiętać. „Przepustki są?” wbija w nas te nie znoszące ściemnień oczy… „Tak, tak, są oczywiście”, mała zielona karteczka załatwia wszystko. Szlaban w górę, możemy wjechać. Po minucie jazdy jesteśmy na miejscu. Przy drzwiach wita nas Dziadek, machając ogonem. Zmiana ubrań na „robocze” i można iść. Wystarczy wyjść zza rogu budynku, stanąć na wprost kojców czy bud i ten hałas które robią, te widzące nas „potwory”, sprawia iż wiem wtedy od razu, że warto było wstać.

Standardowe przywitanie ze wszystkimi. Rufus nadstawia się bokiem żeby go drapać przez siatkę, Ryśka liże co tylko napotka na drodze, a jej współlokator Cezar szaleje jakby miał ADHD. Kola, Babcia, Tina, Duży, Puszek, Czekoladka… za długo by wymieniać. Wszystkie pogłaskane, szczekające, można brać się do pracy. Jako że przeważnie klatki są już czyste (a jak nie są to: szczota, kubeł i za chwilę będą :-)), można zająć się wymienianiem wody, dosypywaniem pokarmu oraz to co te wariaty lubią najbardziej, wyprowadzaniem ich na spacer, lub wypuszczanie na wybieg.

To jest dopiero wyzwanie. Każdy z nich, jak tylko wyjdzie z kojca, poczuję trochę tej „wolności na smyczy” potrafi wykrzesać z siebie niespożyte siły. Uwierzcie, tyle kalorii spalam biegając z nimi, że zastępuje mi to sobotnie bieganie. Kiedy ja z nimi spaceruję, Ania z niektórymi bawi się na wybiegu (O dzięki Włodarze, za to że W KOŃCU daliście radę go stworzyć, ehhh), Monika jest to tu, to tam, zalatana jak zawsze (Pani prezes w końcu :-)). Nawet nie wiem kiedy zleciały te godziny. Wszystkich niestety nie jesteśmy w stanie, na nasz pobyt tam, wyprowadzić. Szkoda, ale są też inni wolontariusze, którzy im dadzą wyszaleć się poza kojcem.

Najgorsze jest wtedy jak trzeba się zawijać do domu. Chciałby człowiek zostać dłużej, zabrać na spacer jeszcze kilka psów albo wziąć wszystkie ze sobą. Tak się nie da niestety, ale mam cały czas nadzieję że są ludzie którzy będą przygarniać te „nasze” stwory i tworzyć im prawdziwy, ciepły i pełen miłości dom. Póki co, ja wracam do swojego „Tygrysa”, z którym też trzeba wyjść. Ale wracam zadowolony że zrobiłem coś, co im choć trochę umiliło pobyt w przytulisku. Niby niedużo, ale czuję że to dla każdego z nich coś jednak znaczy.

Zwierzęta też w końcu mają uczucia…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz